Wąskie przejście podziemne. Samochody śmigają i rozbryzgują kałuże,
widzę ich światła, białe, czerwone, oślepiające. Mknę gdzie bądź, oby
przed siebie, ale nikt mnie nie zauważa, nikt nie widzi moich złotych
oczu, mokrych łap i długiego futra. Włóczęga, mówią Oni. Czy to o mnie?
Bezpański, bezdomny, dziki. Biegnę i biegnę, aż moje łapy zaczynają
krwawić, skóra pęka, a pazury ścierają się na szorstkiej nawierzchni.
Długie chodniki są twarde, ranią jak kamienie, więc biegnę po trawie.
Węszę i myszkuję, trawa, chwasty i liście mniej ranią. Znalazłem
zgniecioną kanapkę w papierowej torebce, mięso i chleb, posmarowane
czymś żółtym. Dwa kęsy i już nic nie ma.
Wciąż jestem głodny. Głód to część mnie, to miejsce w moim wnętrzu,
równie puste jak cały świat. Czy można je napełnić? Nie mam pojęcia.
Dom to nie miejsce. Byłem tam dużo razy, czy był to dom? Tam było
zielono, pachniało drzewami i kwiatami, pełne innych od mnie. Byliśmy
tam wszyscy, wilki i inni. Żyliśmy, jedliśmy, piliśmy, polowaliśmy i
bawiliśmy. Była tam jeszcze ta ukochana, Wiera. Dobrze i miło z nią
było.
A potem wszystko znikło. Jedzenie i ciepło znikły, ta ukochana, las i
inni. Zostałem sam, zamknięty i wypuszczony. Włóczyłem się zamarznięty z
poranionymi łapami i płakałem. Płakałem za wszystkim. Liście, pamiętam
mokre liście, ziębiące moje futro. I pamiętam coś co użądliło mnie, z
całej siły i szybko. Broniłem się przed nimi, gryzłem równie mocno.
Pamiętam strach, przerażenie i smak starego zepsutego mięsa w pysku. To
coś znikło, ja też znikłem. Wszystko znikło
Skąd zatem jestem? Po prostu znikąd. Nie mam już domu, włóczę się w
ciemnościach i zimnie, bez miejsca, w którym mogę się schować, wciąż
naprzód i naprzód. Wciąż szorstka, twarda powierzchnia i kwadratowe
pudła budynków, czasem pustych, a czasem pełnych Onych. Tak więc biegnę
przed siebie, bez przerwy szukam, ale nie znajduję, wciąż sam.
Gdzie dzisiaj? Nie wiem, nie mam pojęcia. Pewnie na ulicy, mokrej i
rojącej się od pcheł, gdzie wciąż trzeba nadstawiać uszu. Może będę przy
tym wielkim, metalowym pudle, gdzie Oni wyrzucają jedzenie. Z tyłu, za
pudłem czasem jest bezpiecznie. Czasami.
Samochody, kamienie, sznury, inne takie jak ja, ale wrogowie, a w końcu
Oni. Niektórzy tacy jak ja żyją z Onymi i chodzą z Onymi, przywiązani
do nich. Oni mają jedzenie i chętnie im dają, wiem o tym, być może nawet
dają, ile się chce. Ale jak można zostać z Onymi, skoro Oni potrafią
uderzyć, zranić, wlec za sobą, rzucić czymś w ciebie i wystraszyć,
przerazić do granic? Oni tak robią, wiem o tym. Nie. Nie będę jeść Onemu z
ręki, nie będę przywiązana do Onego, nie będę blisko kogoś, kto zadać
mi ból, nim się spostrzegę.
Siedzę zatem w wilgotnej ciemności i patrzę. Słyszę i słyszę małego
kota, który przemyka cichutko, czając się przy ziemi. Nie poluję na
koty. Są tacy jak ja, którzy to robią, ale ja nie. Słyszę inne odgłosy,
głośne, hałas metalu. Jeden z Onych podchodzi do metalowego pudła i
wrzuca do środka białe worki. Pełno w nim potłuczonych i pogniecionych
śmieci, plastiku i innych rzeczy-których-nie-da-się-zjeść, ale jest tam
też jedzenie. Jestem pewien. Kiedy Ony sobie pójdzie, przeszukam jego
rzeczy i najem się.
Ale póki co czekam, z mokrą sierścią i sterczącymi uszami. Słyszę coś
jeszcze... Szczur? Tak, mały szczur biegnie ku metalowemu pojemnikowi,
więc warczę, by sobie poszedł. Nie ma się czym dzielić, nie ma
twoje-moje. Nigdy nie ma dość jedzenia, zawsze będzie warczenie i
gryzienie, nawet między tymi małymi, kotami, szczurami, nawet wśród
takich jak ja.
Tylko Oni zawsze będą mieli dość.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz