-James! Wstawaj, spóźnisz się na zajęcia- krzyczała Toboe wchodząc do mojego pokoju. Był mały i jasny, należał do Zakonu ,,Eweenito". Zakon uczący sztuki magii i walki czyli dawny dom Toboe.
-Jeszcze chwilę- zamruczałem.
-Jak się spóźnisz na zajęcia nie żal mi się- powiedziała wychodząc.
Nie było mi tu dobrze, nie należałem do swoich. Dzisiejszy dzień miał być inny. Wstałem, spakowałem się i zacząłem pisać list pożegnalny.
Droga Toboe!
Dużo ostatnio myślałem i muszę odejść z Zakonu. To twój dom, mój zostawiłem i muszę do niego powrócić. Wiem, że będziemy musieli rozstać się po raz drugi, ale wiedz, że kocham cię najbardziej w świecie!
Twój brat
James
Na sam koniec położyłem swój naszyjnik na pamiątkę. Wytarłem łzy i zostawiłem list na moim legowisku. Udałem się do mistrza, dla mnie nie był mistrzem, ale to on założył Zakon Eweenito.
-Bueno campeón mañana- zacząłem.
-Buena mañana bebé- odpowiedział.
-Muszę odejść.
-Ależ dlaczego? Nie pasuje ci tu?
-Tak, znaczy trochę... Chodzi o to, że zostawiłem kogoś i to było bardzo nie miłe z mojej strony. Muszę powrócić i przeprosić tego kogoś- powiedziałem z smutkiem w głosie, lecz mistrz tylko się uśmiechnął i pokiwał głową.
Właśnie po tym wyruszyłem w podróż do domu. Na początku biegłem, ale po 2 kilometrach zmęczyłem się i zrozumiałem, że nie warto biec. Szedłem przez lasy, rzeki, wzgórza i łąki, nocą, dniem, świtem i wieczorem. Po kilku dniach ujrzałem na pagórku przed sobą granicę terenów watahy Wolf Squad. Uśmiechnąłem się, zostało mi tylko 10 kilometrów. Wzleciałem w powietrze i leciałem wysoko, wysoko, ale nie ponad chmury. Gdy dotarłem pod jaskinie. Poszedłem do niej. Co chwilę oglądałem się czy nikt nie patrzy, lecz w jaskini jej nie było. Ona nie siedzi całymi dniami w jaskini. Dostałem się do środka watahy nie zauważony tylko dzięki szczęściu. Teraz byłem w kropce. . . Nie wiedziałem gdzie ona jest? Czy ktoś mnie zobaczy? i czy w ogóle mnie z powrotem przyjmie?! Postanowiłem na nią poczekać, ale nie tutaj. Byłem już zmęczony po locie. Przykucnąłem nisko i tak zacząłem iść. Czułem kogoś nie daleko. Może to królewska strażniczka, a może po prostu Luna przyszła w odwiedziny po Wierę? Szedłem przez las, ale Wiery tam nie było, nikogo nie było. Co to miało być? Dotarłem do łąki i zrozumiałem- większość watahy była na łące. Byłem blisko innych, szukałem wzrokiem po nich. Eragon, Aki, Lonely, Mela, Dragon, Dark, Kaira, Pirate i Złote Runo. Nagle Aki na mnie popatrzyła nic nie mówiła. Inni rozmawiali, ona siedziała i patrzyła. Położyłem palec na ustach i odszedłem. Rzeka! Może tam jest Wiera? Nie czekałem, szybkość to moje 3 imię. Biegłem najszybciej jak mogłem. Nie wiedziałem dlaczego, aż tak mi zależało na Wierze? Chyba tak. Dotarłem. Długa kręta rzeka, różowe niebo, zachodzące słońce i fioletową wilczycę. Przestałem sapać i zacząłem cicho iść. Siedziała, patrzyła w niebo i od czasu do czasu chlapnęła wodą. Gdy byłem metr za nią powiedziałem.
-Cześć Wiera-po czym usiadłem koło niej.
<Wiera?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz